Nie jestem wielką znawczynią ani fanką oper, ale bardzo podoba mi się to, co z operami robi Mariusz Treliński. Jego uwspółcześnienia nie są tylko zmianą kostiumu i sztafażu, one tworzą klimat, są związane z muzyką i treścią dramatyczną utworu. A do tego – są po prostu estetycznie piękne. Udało mi się wreszcie zobaczyć Traviatę i nie ukrywam, znowu dałam się oczarować. Jak zwykle w takich razach spłodziła mi się impresja opisująca dość dokładnie przebieg spektaklu – jak ktoś chce się wybrać i zobaczyć na własne oczy, niech lepiej przeczyta tylko końcowy akapit. Ale że o bilety niełatwo, a graja rzadko – może ten mój eleborat da Wam pojęcie, co tracicie.
Prolog – dyskotekowa lustrzana kula rzuca rozbiegane błyski na całą przestrzeń teatru, sprawia, że postacie na scenie są niewyraźne, ukryte w śnieżnej zadymce. Pary wirują w tańcu dookoła niewyraźnego kształtu na postumencie. Dopiero gdy kula i półprzeźroczysta kurtyna się uniosą można rozpoznać co to za kształt: biała elegancka trumna – błyszcząca kryształami swarowskiego, stylizowana rewiowo – ale jednak trumna. Po chwili wieko otwiera się i jak wapirzyca w klasycznych firmach grozy podnosi sie z niej Violetta w srebrzystej sukni – wskrzeszona w ten slapstikowy, ograny sposób by opowiedzieć ponownie historię swojej wielkiej miłości i śmierci. Oczywiste? Banalne? Być może, ale czyż ta historia nie jest taka od chwili jej napisania? A jednak tłumy widzów niezmiennie walą do teatru by ją obejrzeć.
Pierwszy akt dzieje się w nocnym klubie, dyskotekowa kula wiruje nad fioletowymi kanapami, lustrzaną podłogą, podświetlonymi schodami i podestem, na którym prężą swe ciała kabaretowe girlsy. Jesteśmy w czymś na kształt współczesnego Moulin Rouge (zresztą i film o tym tytule oparty był na tej samej fabule). Jest modernistycznie, czarno i lustrzanie, imprezowicze noszą wykwintne stroje od współczesnych projektantów mody. Baron-protektor Violetty wystylizowany jest tak, że wygląda jak Karl Lagerfeld.
Całe to wnętrze zamknięte jest w ruchomym pudełku, które porusza się w poprzek sceny, sunie, odsłaniając to kulisy z rusztowaniami po lewej stronie, to wąski hotelowy korytarz i apartement Violetty po prawej. Wszystkie te wnętrza są realistyczne, urządzone w nowoczesnym, lecz bardzo luksusowym stylu – jednak ich umieszczenie w amfiladzie i niemal nieustatnne przemieszczanie się bierze w teatralny nawias wszystko, co się tu wydarzy.
Violetta w gorsecie i wdzianku z piór kryguje się, bryluje, oczarowuje. Atak kaszlu i słabości ukrywa w sterylnej, pustej, o wiele za dużej łazience. Ona chce rządzić tym światem, lecz nie panuje nad nim. Potrafi oczarować mężczyzn, lecz zdaje się zmęczona ukrywaniem własnej choroby i jej konsekwencji. Jej decyzja, by uciec z tych ruchomych pomieszczeń-klatek nie dziwi zupełnie. Aleksandra Kurzak jako Violetta używa swego głosu perfekcyjnie, budując dramatyczne napięcia i liryczne fragmenty arii, i dając całej tej banalnej wtłoczonej w sztuczne ramy historii rys prawdziwego tragizmu – wyśpiewane przez nią emocje nie mieszczą się w jakichkolwiek klatkach sztafażu i sztampy.
Drugi akt – kwadratowy basen oświetlony ciepłym słońcem, plecione fotele, kije do golfa, eksluzywne szlafroki i cieme okulary od Dolce Gabbana. Oto sceneria szczęścia Violetty i Alfreda. Gdy pojawia się jego ojciec żądający ofiary, zerwania tego związku z kobietą o parszywej reputacji – nie zmienia się nic, poza światłem, które staje się niebiesko-zimne, i głosem Violetty,coraz bardziej przejmującym i pięknym.
Akt trzeci – powrót do klatek nocnego klubu i apartamentu, Violetta w ogromnej, błyczącej sukni odgrywa byka na korridzie – tancerze-torreadorzy wbijają swoje włócznie w materiał jej sukni, przyszpilając ją do podestu, więżąc na zawsze w sztampie, burleskowej rutynie, sztucznym widowisku. Albert przybywa i rzuca jej w twarz pieniądze, za które go utrzymywała – a jednocześnie przygniata ją do ziemi, i gwałci, na oczach wszystkich gości nocnego klubu – ale i to jest widowisko. Gilsy przykryją Violettę białymi wachlarzami z piór jak anielskimi skrzydłami, tancerze wskażą znajomy kształt na podwyższeniu – biała, lśniąca trumna, oświetlona rewiowymi reflektorami, kusząca jak na reklamowym klipie. Gapie szybko odchodzą, zostaje tylko złamana, upokorzona Violetta, chora i porzucona na wielkim błyszczącym, czarnym parkiecie, pod wirującą lustrzaną kulą.
Zakończenie – buduar Violetty rozrasta się na całą scenę, już nie jest małą klatką, jest całym światem. Lekarz, służąca i wspomnienia – to wszystko co jej pozostało. I głos, którym można wyrazić niewyrażalne. Powrót kochanka, jego bliskość –
nie wiadomo czy to prawda, czy tylko majaczenia umierajacej. Na koniec pozostanie jeszcze lustrzana kula wirująca nad głową i aria urwana w pół oddechu.
Treliński opowiada nam historię diwy i śmiertelnie chorej kurtyzany jak historię spalającej się gwiazdy rocka – w programie są nawiązania do przedwczesnej śmierci Marilyn Monroe i Kurta Cobaina. Główną bohaterką jest dla niego nie sama Violetta, ale śmierć: tym bliższa i oczywista im bardziej chcemy się spalić w rozrywkach i używkach (w końcu miłość jest jedną z nich). Buduje spektakl z cytatów z rewii, filmów grozy, kiczowatych romansów i musicali, zachowując jednak umiar i szlachetność koncepcji plastycznej. Jak zwykle jest to wszystko chłodne, klarowne, subtelnie skonstruowane. Ale obsadzona w głównej roli Alaksandra Kurzak psuje mu trochę szyki – jej głos i emocje, które wywołuje, jej znakomite aktorstwo i charyzma sprawiają, że banalna historia, której sztampowość chciał podkreślić reżyser, staje się naprawdę wzruszająca i osobista. Ale właśnie dlatego kochamy wszystkie te przedwcześnie zgasłe gwiazdy – ich emocje i charyzma były zbyt silne, byśmy mogli o nich zapomnieć. Pod tym względem Violetta Trelińskiego rzeczywiście jest jak Marilyn – piękna, niezapomniana i martwa.