Kilka słów wstępu dla tych, co nie znają serialu: Doktor jest kosmitą z rasy Time Lordów, ma pojazd (TARDIS) który może dowolnie poruszać sie w czasie i przestrzeni, przez ponad 900 lat opiekował się planetą Ziemia i ludzkością, broniąc ją przed zakusami złych kosmitów. Śmiertelnie ranny nie umiera, ale regeneruje się w nowe wcielenie (czyli nowego aktora, który odtwarza tę postać). Serial kręcony jest w Wielkiej Brytanii od lat 60 XX wieku, wznowiono go w 2005 roku, a Christopher Eccleston jest 9 aktorem grającym tę rolę. Doktor zawsze podróżuje z towarzyszką z Ziemi, odwiedza różne punkty w ziemskiej historii albo obce planety.
Co jakis czas powracają flejmy o to, który z aktorów grających Doktora w nowej serii jest lepszy od pozostałych. Z mojego punktu widzenia są to flejmy kompletnie pozbawione sensu, kocham Doktora, bo to genialnie wymyślona postać, a każdy z aktorów dorzuca do niej własną charyzmę i każdego bardzo lubię, choć to lubienie wynika z różnych źródeł.
Christopher Eccleston – od niego zaczęłam oglądanie – i gdyby nie on pewno odpadłabym po pierwszym odcinku. Ale postać Doktora, którą pokazał, sprawiła, że zakochałam się i wsiąkłam: oschły psychopata, a zarazem adrenaline junkie uśmiechajacy się szeroko na każdą wzmiankę o niebezpieczeństwie. Ten jego szalony uśmiech, gdy na pytanie Rose “Is it always this dangerous?” odpowiada “Yes, even more”. Eccleston jest Doktorem uzależnionym od niebezpieczeństwa, ale i naznaczonym ponurą przeszłością – nie epatuje tym jednak – widać, że Doktor nosi w sobie jakieś mroczne tajemnice, widać, że nie chciałby o pewnych sprawach pamiętać. Zagrzebane jest w nim to bardzo głęboko, ale dzieki temu jest tym bardziej intrygujący. Eccleston poza tym ma charyzmę faceta brzydkiego, lecz z charakterem i świetnie jej używa. Potrafi być też straszny w gniewie i genialnie odgrywa wewnętrzne kiełznanie rozbuchanych emocji – przez cały sezon oczu nie mogłam od niego oderwać, oglądałam te odcinki wyłącznie dla jego aktorstwa, fabuły niespecjalnie były ważne (poza odcinkami Empty Child i Doctor Dances). A potem, dla mnie zupełnie niespodziewanie, w ostatnim odcinku zregenerował sie w jakiegoś mydłkowatego młokosa, co pozostawiło mnie w stadium głębokiego nieszczęścia i z pytaniem “co to ma być za Doktor, bez tej charyzmatycznej gęby, jak ja mam to oglądać, chlip.” I w ten sposób Doktorem został
David Tennant – to była miłość trudna i długo musiałam się do jego wersji Doktora przekonywać. Nie mogłam oprzeć się porównaniom z Ecclestonem i dopiero po dłuższej chwili kupiłam jego pomysł na postać: zwariowany trickster, ze swoimi trampkami do garnituru, z okrzykiem allons-y! na ustach, rozczochrany, radosny i entuzjastyczny, młokosowaty i zakręcony. Stopniowo też i jego Doktor zaczął nabierać ciemniejszych tonów, jego gniew był zaiste straszny (tym straszniejszy, że w dużym kontraście z resztą emploi), a uzależnienie od niebezpieczeństw i brak strachu przed czymkolwiek w końcu mnie przekonały. Jednak najbardziej charakterystyczne w Doktorze Tennanta jest to, że jest bardzo ludzki, emocjonalnie otwarty, to chyba jedyny Doktor, który zakochuje się w ziemskich kobietach i szczerze mówi, że jest mu przykro. Każdy Doktor jest zafascynowany ludźmi, ich cywilizacją, sztuką, emocjami – ale chyba tylko Tennant jest tak głęboko przywiązany do ludzkich bohaterów i tylko on pozwala sobie na doświadczanie silnych emocji. Ten sentymentalizm trochę mi zresztą przeszkadza, ale zapewne jest przyczyną tak silnego przywiązania wielu widzów do Doktora w wersji tennantowej.
Matt Smith – jego znów pokochałam od pierwszego wejrzenia. Jest najbardziej zwariowany, nieobliczalny i szalony, a zarazem najmniej ludzki z współczesnych Doktorów. Jest jak nastolatek na speedzie, na permanentnym haju, upojony gigantyczną wiedzą i nieograniczonymi możliwościami swej rasy. Doktor grany przez Smitha naprawdę jest kosmitą, ludzkość to dla niego obcy gatunek, który można obserwować z fascynacją, ale którego emocji nie sposób zrozumieć. Za każdym razem gdy Amy czy Rory mówią o emocjach lub okazują uczucia – Doktor wycofuje się, ucieka w błaznowanie, nawet pocałunek River Song przyjął jako coś kompletnie niezrozumiałego i niepożądanego. I podczas kiedy Tennant nosił na swoich barkach odpowiedzialność za cały wszechświat i czuł sie moralnie odpowiedzialny za każde swoje niepowodzenie – Smith ma problemy z pojęciem odpowiedzialności, zrzuca ją na towarzyszy, błazenadą zagłusza każdy trudny temat. Ale i tak wychodzi cało z wszystkich problemów – wdzięk i bezczelność są jego bronią. Tak, uważam, że Matt Smith ma wdzięk, jest kolejnym brzydkim facetem z wielką charyzmą – a tacy są najlepsi, by grać Doktora. No i nosi muszkę, a muszki są fajne.
Tak naprawdę jednak nie jest ważne, czyją twarz ma Doktor. Ważne jest, że spełnia dziecięce marzenie, by polecieć/popłynąć/przenieść się w ciekawe czasy i na przedziwne planety, przeżyć zwariowane przygody i wyjść z nich cało tylko dzięki sonicznemu śrubokrętowi, sprytowi i szlachetnym intencjom. Wherever or whenever, but on one condition: that it’ll be exciting!