Eventide 3 released!

The third part of the Slavic legends series is out there for you to enjoy. I designed the story line and tweaked and polished most of the gameplay. Eventide 3: Legacy of Legends takes you to Vyrai, Slavic heaven, a magical land over the rainbow, ruled by the Clouder King. As you can expect, it’s full of magic and ancient Slavic lore.

Steam:

Eventide 3: Legacy of Legends

Mobile platforms:

Google Play https://goo.gl/XbJc6R
Amazon https://goo.gl/iDqk4x
Mac https://goo.gl/Wq9bxV 
Windows https://goo.gl/d4W6Ju
iOS https://goo.gl/7xZDGK 

aitvar

Eventide 3 coming soon!

The third part of the Slavic mythology themed series is soon to be released. As with the previous two, magical Slavic creatures and forgotten Slavic gods are important part of the design. I am especially proud of the collectibles: a deck of cards with Slavic gods and goddesses, beautifully illustrated and briefly narrated by yours truly. So if you like Hidden Object Puzzle Adventure games and have an interest in Slavic myths, buy it, play it and (I hope) enjoy it!

It’s always good to have something you’ve worked on out there. So let me be happy and proud about it.

Picture from marketing materials of Artifex Mundi.

Casual Connect awards & nominations!

Wrath of Loki – a Nordic mythology puzzle game in VR I designed – received two awards on Casual Connect Conference in Tel Aviv in November 2016. Best VR Game and Most Innovative Game – it is something!

loki-awardsloki-trains-nominations-2

And this week Wrath of Loki and Trains VR – two games I worked on – received Indie Prize Nominations on Casual Connect Conference in Berlin.

So Proud!

 

 

New game being tested

Second part of the Eventide series was sent to beta testers yesterday. First gameplay videos are already on youtube,  therefore I can say a little bit more about the game. It is of course a HOPA (Hidden Object Puzzle Adventure). It’s based on the Polish legend about Tvardovsky – a sorcerer that received his magical powers from the pact with the devil. He was known for bringing back a ghost of Polish queen and showing this ghost to the king in the magical mirror.

Hence the title of the game: The Sorcerer’s Mirror.

We’ve twisted the story a little, wondering what would happen if Tvardovsky was indeed immortal and had lived in some hidden place to this day.

I created the whole story, dialogues nad gameplay for this game.

The Beginner’s Guide

I played this game by Davey Wreden a few days ago. And I can’t stop thinking about it.

First of all, it’s not a game per se. It’s a collage of different levels made for different games, connected by the personality that created them. I don’t want to write too much, because I don’t want to spoil the experience for you.

Basically, it’s not a game you play for fun. It’s an essay about game development. Quite educational, by the way (the title “The Beginner’s Guide” has a lot of meanings).

But most of all, it’s about interpreting games. Treating them as art. As means of expression. And in this aspect it’s brilliant.

For me it’s wonderful to have a game, well, quasi-game, that poses all the important questions about the meaning of art. The sense of creating. I still ponder about different ideas The Beginner’s Guide put in my head. And I think that’s the best recommendation I can give.

If you are a game developer, you should go through this and see by yourself how meaningful your work can be.

That’s something.

 

Eventide: Slavic Fable

eventide_slavic_fable_newsletter_feature

 

So the game I was working on won “Talk of the Town” award voted by casual games fans. Our game is also a runner up for the “Best Story” and “Best New Series” category! That last thing is particularly good, as we are working really hard now on the second part of the game. Also very Slavic, but more darker and serious.

You can see the announcement of the awards here.

More about the Eventide game in the review here.

 

Z samych siebie się śmiejecie

Zanim wybrałam się na “w imię Jakuba S.” naczytałam się mnóstwo o spektaklach Strzępki i Demirskiego, znałam ich słynny wywiad, zatem spodziewałam się teatru skeczowego, głośno mówiącego o niewygodnych kwestiach społecznych, zbuntowanego i zaangażowanego. Nie spodziewałam się jednak świetnego poczucia humoru, doskonałego aktorstwa i tego, że taki rodzaj teatru naprawdę może mi się spodobać. Ale spodobał się, i to bardzo.

Na scenie zwalony słup wysokiego napięcia, po lewej od niego stos zdezelowanych biurowych krzeseł w paskudnym zielonkawym kolorze, po prawej kanapa i rozgrzebane łóżko, pochyło ustawione drzwi do łazienki, na środku prosty stół. Wszystko to przysypane warstwą sztucznego śniegu. Śnieg prószy też chwilami z góry. Zimno, biednie, prowizorycznie, obrzydliwie.

Chaotyczne sceny przeplatają się, aktorzy (wszyscy znakomici!) na przemian odtwarzają role Jakuba Szeli, jego rodziny, arystokracji atakowanej przez zbuntowane chłopstwo albo pijanego, nieokrzesanego ojca, pary młodych ludzi na dorobku, urzędników bankowych, szefów, pracowników korporacji. Przy czym każde z tych wcieleń potrafi powrócić kilkukrotnie w ciągu sceny, nie wiadomo do końca do którego z nich należą wygłaszane poglądy i racje. Brzmi to dziwacznie, ale takie zderzenie światów znakomicie się sprawdza na scenie, z chaosu skeczowych (często zabawnych, czasem lirycznych) scen wyłania się bowiem bardzo spójna wizja rzeczywistości – naszej, przaśnej, polskiej, którą sami sobie tworzymy i od której rozpaczliwie próbujemy uciec.

O czym to wszystko jest? W skrócie: o wstydzie związanym z chłopskimi korzeniami współczesnej klasy średniej; o jej rozczarowaniu; o buncie przeciw konsumpcji i zniewoleniu, przeciw uzależnieniu od nudnej posady w korporacji (odrabianej w pocie czoła pańszczyzny) i od kredytu mieszkaniowego, którego spłacanie definiować ma całe życie zaciągających go ludzi; o bezowocnych (?) próbach zmiany systemu, który niewoli i przytłacza. Szela próbował krwawego buntu w imię społecznej sprawiedliwości – i skutkiem jego działań zniesiono pańszczyznę w Galicji. Ale młodzi bohaterowie spektaklu w ramach swojego buntu potrafią jedynie wydać pieniądze na wykwintne żarcie, a potem polecieć do Egiptu tylko po to, by tam na plaży popełnić samobójstwo (które także się nie udaje).

Wszystko to podane jest w formie groteskowych, pokręconych scen, językiem kalekim, lecz żywym, genialnie łączącym potoczne odzywki i pretensjonalne próby mówienia językiem wysokim przez prostych ludzi. Musze przyznać, że jestem pod wrażeniem tego, w jaki sposób ten znakomicie napisany tekst jest podawany ze sceny, jak zgrabnie ten pozorny chaos jest wyreżyserowany i wtłoczony w spójną, niosącą znaczenia konstrukcję. I choć wnioski płynące z wizji Strzępki i Demirskiego są gorzkie, to jedno jest pewne: to jest znakomicie zrobiony teatr. Teatr, który bawi, zachwyca, wbija ostre szpile i zmusza do myślenia. Chcę więcej.

O wyższości Doktora nad Doktorem

Kilka słów wstępu dla tych, co nie znają serialu: Doktor jest kosmitą z rasy Time Lordów, ma pojazd (TARDIS) który może dowolnie poruszać sie w czasie i przestrzeni, przez ponad 900 lat opiekował się planetą Ziemia i ludzkością, broniąc ją przed zakusami złych kosmitów. Śmiertelnie ranny nie umiera, ale regeneruje się w nowe wcielenie (czyli nowego aktora, który odtwarza tę postać). Serial kręcony jest w Wielkiej Brytanii od lat 60 XX wieku, wznowiono go w 2005 roku, a Christopher Eccleston jest 9 aktorem grającym tę rolę. Doktor zawsze podróżuje z towarzyszką z Ziemi, odwiedza różne punkty w ziemskiej historii albo obce planety.

Co jakis czas powracają flejmy o to, który z aktorów grających Doktora w nowej serii jest lepszy od pozostałych. Z mojego punktu widzenia są to flejmy kompletnie pozbawione sensu, kocham Doktora, bo to genialnie wymyślona postać, a każdy z aktorów dorzuca do niej własną charyzmę i każdego bardzo lubię, choć to lubienie wynika z różnych źródeł.

Christopher Eccleston – od niego zaczęłam oglądanie – i gdyby nie on pewno odpadłabym po pierwszym odcinku. Ale postać Doktora, którą pokazał, sprawiła, że zakochałam się i wsiąkłam: oschły psychopata, a zarazem adrenaline junkie uśmiechajacy się szeroko na każdą wzmiankę o niebezpieczeństwie. Ten jego szalony uśmiech, gdy na pytanie Rose “Is it always this dangerous?” odpowiada “Yes, even more”. Eccleston jest Doktorem uzależnionym od niebezpieczeństwa, ale i naznaczonym ponurą przeszłością – nie epatuje tym jednak – widać, że Doktor nosi w sobie jakieś mroczne tajemnice, widać, że nie chciałby o pewnych sprawach pamiętać. Zagrzebane jest w nim to bardzo głęboko, ale dzieki temu jest tym bardziej intrygujący. Eccleston poza tym ma charyzmę faceta brzydkiego, lecz z charakterem i świetnie jej używa. Potrafi być też straszny w gniewie i genialnie odgrywa wewnętrzne kiełznanie rozbuchanych emocji – przez cały sezon oczu nie mogłam od niego oderwać, oglądałam te odcinki wyłącznie dla jego aktorstwa, fabuły niespecjalnie były ważne (poza odcinkami Empty Child i Doctor Dances). A potem, dla mnie zupełnie niespodziewanie, w ostatnim odcinku zregenerował sie w jakiegoś mydłkowatego młokosa, co pozostawiło mnie w stadium głębokiego nieszczęścia i z pytaniem “co to ma być za Doktor, bez tej charyzmatycznej gęby, jak ja mam to oglądać, chlip.” I w ten sposób Doktorem został

David Tennant – to była miłość trudna i długo musiałam się do jego wersji Doktora przekonywać. Nie mogłam oprzeć się porównaniom z Ecclestonem i dopiero po dłuższej chwili kupiłam jego pomysł na postać: zwariowany trickster, ze swoimi trampkami do garnituru, z okrzykiem allons-y! na ustach, rozczochrany, radosny i entuzjastyczny, młokosowaty i zakręcony. Stopniowo też i jego Doktor zaczął nabierać ciemniejszych tonów, jego gniew był zaiste straszny (tym straszniejszy, że w dużym kontraście z resztą emploi), a uzależnienie od niebezpieczeństw i brak strachu przed czymkolwiek w końcu mnie przekonały. Jednak najbardziej charakterystyczne w Doktorze Tennanta jest to, że jest bardzo ludzki, emocjonalnie otwarty, to chyba jedyny Doktor, który zakochuje się w ziemskich kobietach i szczerze mówi, że jest mu przykro. Każdy Doktor jest zafascynowany ludźmi, ich cywilizacją, sztuką, emocjami – ale chyba tylko Tennant jest tak głęboko przywiązany do ludzkich bohaterów i tylko on pozwala sobie na doświadczanie silnych emocji. Ten sentymentalizm trochę mi zresztą przeszkadza, ale zapewne jest przyczyną tak silnego przywiązania wielu widzów do Doktora w wersji tennantowej.

Matt Smith – jego znów pokochałam od pierwszego wejrzenia. Jest najbardziej zwariowany, nieobliczalny i szalony, a zarazem najmniej ludzki z współczesnych Doktorów. Jest jak nastolatek na speedzie, na permanentnym haju, upojony gigantyczną wiedzą i nieograniczonymi możliwościami swej rasy. Doktor grany przez Smitha naprawdę jest kosmitą, ludzkość to dla niego obcy gatunek, który można obserwować z fascynacją, ale którego emocji nie sposób zrozumieć. Za każdym razem gdy Amy czy Rory mówią o emocjach lub okazują uczucia – Doktor wycofuje się, ucieka w błaznowanie, nawet pocałunek River Song przyjął jako coś kompletnie niezrozumiałego i niepożądanego. I podczas kiedy Tennant nosił na swoich barkach odpowiedzialność za cały wszechświat i czuł sie moralnie odpowiedzialny za każde swoje niepowodzenie – Smith ma problemy z pojęciem odpowiedzialności, zrzuca ją na towarzyszy, błazenadą zagłusza każdy trudny temat. Ale i tak wychodzi cało z wszystkich problemów – wdzięk i bezczelność są jego bronią. Tak, uważam, że Matt Smith ma wdzięk, jest kolejnym brzydkim facetem z wielką charyzmą – a tacy są najlepsi, by grać Doktora. No i nosi muszkę, a muszki są fajne.

Tak naprawdę jednak nie jest ważne, czyją twarz ma Doktor. Ważne jest, że spełnia dziecięce marzenie, by polecieć/popłynąć/przenieść się w ciekawe czasy i na przedziwne planety, przeżyć zwariowane przygody i wyjść z nich cało tylko dzięki sonicznemu śrubokrętowi, sprytowi i szlachetnym intencjom. Wherever or whenever, but on one condition: that it’ll be exciting!

Słodziutki transwestyta z transseksualnej Transylwanii


Rocky Horror Show w Och-teatrze ma wszystko to, co fajny musical mieć powinien: pełne energii tańce, wpadające w ucho refreny piosenek (tak, polskie tłumaczenie daje radę, da się po polsku podśpiewywać), bajeczne stroje, fajne pomysły inscenizacyjne, dobrze śpiewających aktorów. A co najważniejsze – to jest prawdziwy Rocky – campowy, obciachowy, bezpruderyjny, unurzany w motywach z filmów klasy B, C, a nawet Z, Ż czy Ź. Jedyny zarzut jaki mam, to realizacja dźwięku – było trochę za głośno na piosenkach, a za cicho na dialogach.
Jest niestety problem z uczestnictwem publiczności, my – przebrani jak na załączonym obrazku – stanowiliśmy samotną barwną grupkę wśród szacownych konsumentów kultury przez duże K. Dawała się wyczuć konsternacja częsci widowni tym, co się dzieje na scenie – chociaż były też piski i oklaski w odpowiednich miejscach. Jeśli ktoś chciał, to dał radę nauczyć się przed spektaklem przynajmniej refrenów najważniejszych piosenek – na stronie fanowskiej na fejsie były podawane polskie teksty i opis choreografii do Time Warp – więc można było przyjść przygotowanym i śpiewać i machać rękami – co też czyniliśmy.
Dodatkowe smaczki to elementy scenografii: samochód Brada i Janet wyglądający jak kabriolet zrobiony ze starego żuka czy maszyna do ożywiania Rocky’ego zbudowana z roweru, korby, przewodów i staroświeckiej lodówki. Świetne są też fantomy – czyli tancerze drugiego planu, w tandetnych strojach jakby przeniesionych z polskiej estrady z lat 80 – i ich taneczno-ekspresyjne komentarze do przebiegu fabuły (np. Brad i Janet śpiewają miłosne wyznania, fantomy demonstrują, że zbiera im się na wymioty).
Rocky w Och-teatrze pokazuje, że da się prostymi środkami zrobić bardzo fajny musical. A najważniejsze, że twórcy nie przestraszyli się obyczajowych tabu, i nie zrobili spektaklu dla widzów oczekujących od teatru powagi i wysokiej sztuki. To spektakl dla fanów campu, obciachu, tandety – jedyne koturny, które się tam pojawiają, to te, które nosi na nogach Frank’N’Furter.
Mam przeczucie, że warszawski Rocky dorobi się grupy fanów, i że na kolejnych spektaklach będzie pojawiało się coraz więcej widzów wtajemniczonych i odpowiednio reagujących. Mam zamiar przekonać się o tym za jakiś czas, przy okazji sprawdzania, jak sobie radzi na scenie druga wersja obsady.